Stanąłem w cieniu pod drzewem za wielką dmuchaną bramą. Rozglądałem się dookoła , ludzie jak zwykle się śmiali , dyskutowali , trzęśli się z zimna , ktoś sikał w krzakach . Wdałem się w dyskusję z Andrzejem .
- Minuta do startu !
Ludzi na starcie wydawało mi się mało . W końcu piersza edycja . Przewijały się w necie informację od oraganizatorów że jeszcze trwają zapisy , że zachęcają i takie tam . Widocznie nie osiągneli limitu . Marchewka za mała .
-Start !
Pierwsza dycha poszła jak po maśle . Koło Tuczna był pierszy punkt odrzywczy . Nawet się nie zatrzymałem , Nie wiem co było na stole . Leciałem spokojnie swoje .
Trasa do 10 km wiodła szerokimi duktami ludzie się porciągali , zbili w małe dwu trzy osobowe grupki .
Biegliśmy po południowej stronie jeziora Stęszewskiego . Wąskie ścieżki na jedną osobę . Fajnie , brzegiem . Tylko te śmieci ,ludzie to są jednak świnie . Całe wory , butelki , styropian ...
Pętla do Tuczna dookoła jezior stanowczo i bezapelacyjne najlepsza część trasy , malowniczo i pusto . Na dwudziesty kilometrze się zatrzymałem . Zjadłem garść rodzynek (tylko to było) i kubek wody . Wyprzedził mnie Sławek z Andrzejem . Biegliśmy podobnym tempem .
....
Kolejny punkt . Rozejście tras . Miałem chwilę zawahania . Malutką , czułem się dobrze . Nogi niosły , była siła . Jakoś to będzie . Sławek rozcierał nogę . Poleciałem dalej . W kierunku arboretum .Pewnie jak bym nie znał okolicy to nie wiedział bym w którą stronę pobiec . Ot takie oznaczenie trasy .
Tam poczułem się źle . Cukier spadł czy co nie wiem .
W Zielonce czekała na mnie żona z dzieciakami i koleś- wolontariusz-matywator.
- Oj , nie widzę ciebie na mecie .-koleś-wolontariusz
- Agata już biegła ?
- Biegła. - motywator odpowiada - Wyglądała świeżo , nie to co Ty.
- Mam cię w dupie . - pomyślałem - skąd on zna Agatę ??
- Agata już idzie - mówi Beata - czeka za Tobą .
- Nie dasz rady ... - wolontariusz
Starałem się na niego nie patrzeć i skupić się na rodzinie .
- Spierdalaj !- myślę . Patrzę na dzieciaki . Uściskaliśmy się . - Odezwę się , Pa !
Popsuł mi się humor .
Znowu droga Andrzeja , Sławka i moja zeszły się razem , nadal w Zielonce , gdzieś na ławce , obok sklepu , słuchając pana Zdzicha jak budował mostek w arboretum . Słód taki substytut cukru , tak myślę .
Pokrzepieni , wzmocnieni , z kilkoma punktami do odwagi ruszyliśmy w dalszą drogę . Dla mnie odcinek do Dąbrówki w kierunku Bednar był okropny . Niemożliwie niekończąca się długa prosta no i gdzieś tam w końcu dobiegłem do kościółka . Wody się napiłem , znowu zjadłem trochę rodzynek . Arbuz był blady jak ściana więc sobie odpuściłem . Andrzej jakiś taki nie obecny , Sławek pobiegł przodem .
Ruszyłem dalej już nie chciałem się ścigać z kumplami , zresztą i tak były nici z rozmowy , każdy odbywał już walkę na innym poziomie , bardziej osobistym .
Na 45 kilometrze dogoniłem Agatkę , dziarsko parła do przodu , trochę się dziwiłem że nie biegnie , wyglądała naprawdę dobrze , Z ulgą dla mnie zwolniłem i postanowiłem kontynuować maraton dalej z nią .
Chciałem dać odpocząć łydką , które nieznośnie byłe nękane przez zbliżające się skurcze . Pewnie , że łykałem tabletki , ale chyba za rzadko ....
No właśnie i tu nastąpił punkt zwrotny mojej kariery jako ultrasa . Im dłużej szedłem tym bardziej czułem ból w stopie , w jej zewnętrznej części , łydy miały odpocząć, ale przy pierwszej próbie puszczenia się z górki biegiem od razu łapał mnie skurcz .
Byłem zły , jeszcze nie zrezygnowany , ale zły . Próbowałem kontynuować marszobieg ale nic z tego nie wychodziło.
Agata parła do przodu , ja zostawałem na poboczu opierając się o drzewo i rozciągałem łydki .
50km -czyli na cholerę mi to !!
Tu zacząłęm utykać , czułem że nie przelewki . O ile ze skurczami bym sobie poradził , tak ze stopą nie chciałem przeginać . Gdzieś w lesie pożegnaliśmy się z moją towarzyszką niedoli i dalej kontynuowałem rajd sam . Jak człowiek człapie się gdzieś w lesie , ma dużo czasu na przemyślenia , rozważając za i przeciw , wyciągnąłem komórę z plecaka i poprosiłem żonę by mnie zgarnęła z Głęboczka .
No i tak szedłem sobie do tego kolejnego punktu żywieniowego , W Łopuchówku jeszcze zbiegłem do j. Leśnego , i dalej kuśtykałem przed siebie . Wszedłem na asfalt i podbiegłem do punktu , było z górki więc zacisnąłem zęby . Beata z Agatą jeszcze kręciły się na miejscu .
- O , patrz biegnie !
- E , tam ... To chwilowe . Starczy mi . Jedziemy do chaty .
Zwróciłem się do ludzi na punkcie :
- Słuchaj , rezygnuję .
- ....
Patrzą na mnie jak wół na malowane wrota .
- To co ? - pytam
- Uuuu, eee, no ... Masz długopis ?- pyta ogr ogra
- Nie mam .
- Trzeba numer zapisać .
Widzę szaloną pogoń myśli na twarzy młodszego . Starszy przejął rolę kierownika , steruje .
- Numer weź od niego ...
- Mogę numer startowy ? No , chyba że Pan potrzebuje ..
To się nigdy nie skończy .
- Tak , weź . Masz .
- Musimy to odnotować , że zszedłeś z trasy , inaczej będziemy Cię szukać. - kierownik .
Od razu mi lepiej . Kompetencja i profesjonalizm powodują że czuję się bezpiecznie .
i tyle , zapakowałem się do auta i do domu ,
Po drodze jeszcze mała spina z trenerką , wyrzut że wymiękłem .
Dziękuję , wszystkim .
A tak po wszystkim . Półtora tygodnia po biegu to gratuluję wszystkim co ukończyli . Równo mocno dosłownie wszystkim . Tym co zajęli czołowe miejsca Katrzynka i Sebastian . Tym co walczyli nie z trasą a z sobą , z własnym ciałem i głową . Agatka , Sławek, Andrzej i Maciej .
Jaki był Zielonka Maraton , jak dla mnie zrobiony na odpierdol jak całe moje przygotowania .
A bieganie długo dystansowe mogę wybić sobie z głowy na jakiś czas .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz